piątek, 31 października 2014

One shot - Halloween

Biegłam sama przez las. Była noc, a jedynym źródłem światła był księżyc. Nie wiedziałam, przed czym uciekam, ale byłam pewna, że MUSZĘ być jak najdalej od tego. Czułam jego oddech tuż za mną. Przyspieszyłam. Ciemne zarysy drzew, pohukiwanie sów i inne nieprzyjemne dźwięki podnosiły poziom adrenaliny. Nagle to coś złapało mnie za ramię i pociągnęło do tyłu. W ostatniej chwili złapałam równowagę i wyszarpałam się z uścisku, tracąc przy tym kurtkę, nawiasem mówiąc bardzo ładną. Uciekałam dalej.
-Nie uciekniesz mi! – krzyczało. Miałam łzy w oczach, nie tylko ze zmęczenia, ale i ze strachu. W końcu potknęłam się i zaryłam twarzą o grunt. Oprócz startego policzka nic mi póki co nie było. Podniosłam się na łokciach i zobaczyłam przed sobą to COŚ. Nie miałam pojęcia, co to tak dokładnie jest. Z postury wyglądało na człowieka i to na tyle z podobieństwa. Ręce miało za duże, tak samo nogi. Twarz trupiobladą, aż lśniła w ciemności. Kilka szram, niektóre niezagojone oszpecały jego oblicze. Usta wykrzywione w przerażającym uśmiechu. Zobaczyłam żółte zęby. Może nie zęby, a raczej kły. Najgorsze były oczy. Nie dość, że krwistoczerwone to jeszcze o wiele za duże. Szpakowate czarne włosy opadały na czoło. Ze strachu nie dałam rady się ruszyć, choć mój mózg krzyczał wręcz, reszta ciała zastygła.
-A nie mówiłem? – odezwał się i rzucił się na mnie. Ostatnie, co pamiętam to mój wrzask i ostre kły przy mojej twarzy. Otworzyłam oczy. Byłam w swoim pokoju, w swoim łóżku i nie było tu żadnych podejrzanych stworzeń. Spojrzałam na zegarek. Za 20 min miałam autobus. Szybko wstałam i pobiegłam do łazienki. Ekspresowa toaleta, przebranie się, śniadanie i bieg na przestanek. Dotarłam razem z autobusem. Usiadłam na wolnym miejscu. Musiałam chwilkę odpocząć. Zamknęłam oczy i próbowałam uspokoić oddech. Na szczęście dziś piątek i mało lekcji i w dodatku takie luźniejsze. Poczułam jak ktoś kładzie mi dłoń na ramieniu. Aż podskoczyłam na siedzeniu. Odwróciłam głowę i zobaczyłam uśmiechniętą twarz przyjaciela. Śmiał się ze mnie.
-Walnął cię ktoś kiedyś? – warknęłam. Jeszcze bardziej zaczął się śmiać, za co dostał sójkę w bok.
-Hmmm czy dostałem? Tak, kilka razy od ciebie – odpowiedział. Przewróciłam demonstracyjnie oczami.
-Powiedz mi, za co ja cię tak lubię? – zapytałam sarkastycznie. Chłopak objął mnie ramieniem i nachylił się. Nasze twarze dzieliły może z dwa centymetry, widziałam swoje odbicie w jego oczach. Wyszczerzył zęby.
-Bo jestem przystojny, inteligentny, seksowny, wspaniały …
-Skromny – dodałam.
-To też, jeszcze jestem dobrym uzdrowicielem, umiem grać na gitarze, jestem najlepszym siatkarzem, jakiego spotkałaś.
-Jak ojciec, co?
-Haha śmieszne, mój przynajmniej nie siedzi ciągle w wodzie. Wystawiłam język. Autobus zatrzymał się na przystanku przy szkole, więc wysiedliśmy.
-Idziesz na imprezę? – zapytał mnie Dylan.
-No nie wiem właśnie.
-No chodź, będzie fajnie. Nawet Piper z Jasonem przyjdą, nie wspominając o Leo i Kalipso i o twoim braciszku z narzeczoną – tu zrobił cudzysłów w powietrzu. Percy niby jeszcze się nie oświadczył Annabeth, ale to kwestia czasu. Tylko ja wciąż taka samotna. To smutne. Weszliśmy do szkoły. Ja skierowałam się do szatni, a syn Apolla na salę gimnastyczną.
-Powodzenia – krzyknęłam za nim. Odwrócił się do mnie i uśmiechnął się. Ten człowiek chodzi chyba cały czas z bananem na twarzy. Zostawiłam rzeczy w szatni, podeszłam do swojej szafki, wyciągnęłam najpotrzebniejsze książki i skierowałam się na odpowiednie piętro. Po dzwonku weszliśmy całą klasą do sali. Powinna odbyć się matematyka z wychowawczynią, ale nikogo nie było. Spojrzeliśmy na siebie, ale nikt nie wiedział o co chodzi. Matematyczka nigdy nie chorowała, a zastępstw nie było lub odwołanej lekcji. Kolega zobaczył na biurku kartkę. Szybko przeczytał.
-Mamy odwołane lekcje, ale musimy pomóc w przygotowaniu do imprezy! Rozległa się salwa śmiechów, okrzyków radości i itp. Ruszyliśmy na salę, w której ma się odbyć impreza. Mijając drugą, zobaczyłam jak nasza drużyna siatkówki się rozgrzewa. Podbiegł do mnie mój przyjaciel.
-A wy, co tu robicie?
-Przygotowujemy dekorację na dziś wieczór – uśmiechnęłam się do niego.
-Uuu to fajnie. Będę przebrany za pirata jak coś.
-Czyli ja będę za kogoś innego – wystawiłam język.
-Dylan! Rozgrzewaj się, a nie flirtujesz tam z dziewczynami! – krzyknął trener. Ja się zarumieniłam, Dylan podrapał się w głowę nie wiedząc jak zareagować, reszta drużyny zalewała się ze śmiechu.
-Trenerze, hahaha, Dylan chyba woli inną rozgrzewkę – powiedział jeden z kolegów jego. Ja wyszłam, a niebieskooki wrócił do reszty. Do 15 skończyliśmy ze wszystkim. Siatkarze wygrali, więc wieczór spędzę prawdopodobnie słuchając przechwałek Dylana. No ale trudno się mówi. Wróciłam do domu, zjadłam obiad i ruszyłam do swojego pokoju.
-W co by się tu ubrać? – zastanowiłam się na głos. Postawiłam na czarną sukienkę, rajstopy, których nienawidzę, ale było zimno, buty na koturnie. Zrobiłam makijaż i spojrzałam na siebie w lustro. Stwierdziłam, że nie jest źle, wzięłam torebkę i wyszłam z mieszkania. Była 19:30, a o 20 się miało zacząć. Podjeżdżam pod szkołę. Plac pusty, żadnego samochodu. Wchodzę do środka, ani żywego ducha. Kroki niosą się echem. Coś tu było nie tak. Powinno być tu masę ludzi w różnych kostiumach. Stanęłam na środku korytarza. Zupełna cisza. I nagle przerażający wrzask, jakby kogoś mordowali. Ruszyłam biegiem w kierunku krzyku. Może i nie najmądrzejsza decyzja, na horrorach jak ktoś robi tak jak ja zaraz ginie. Dźwięk dochodził z szatni. Stanęłam u szczytów schodów i w końcu lęk wziął górę, powoli wycofywałam się, aż dotknęłam plecami ściany. W moim kierunku szła ta sama bestia z mojego snu. Nie miałam szans na ucieczkę. Nie zdążyłabym nawet aktywować miecza. Potwór rzucił się na mnie, a ja jedynie co mogłam zrobić to zamknąć oczy i zasłonić twarz rękoma. Czekałam tak ale nic się nie działo. Odważyłam się w końcu. Przede mną stał Dylan i bronił mnie od tego czegoś.
-Wszystko w porządku księżniczko? – zapytał się, dźgając bestię mieczem.
-No oczywiście, codziennie patrzę śmierci w oczy! – powiedziałam sarkastycznie. Dołączyłam do walki, ale i tak byliśmy na straconej pozycji. Tym razem z przyjacielem byłam oparta o ścianę, bez broni, bez szans przeżycia.
-Wiesz co Nila? Cieszę się, że mogłem cię poznać i zginąć u twojego boku.
-Mnie też miło, wiesz?
-Szkoda, że to tak się skończy – powiedział i złapał mnie za rękę. Ścisnęłam jego dłoń i zamknęłam oczy. Ale nie czułam żadnego bólu. Lekko odchyliłam powieki. Potwora nie było, za to pojawili się nasi przyjaciele. Patrzyli się na nas, uśmiechali się. Na początku stałam zdezorientowana, ale później zrozumiałam, o co chodziło. Spojrzałam bratu w oczy. Uśmiech powoli schodził mu z twarzy. Ruszyłam powolnym krokiem w jego kierunku. Uniósł ręce w poddającym się geście.
-Percy! Zabiję cię! – wydarłam się i zaczęłam go gonić. Niestety skubany był szybki i nie dałam rady go dogonić, poddałam się i wróciłam do reszty.
-Nila, nie denerwuj się. Chcieliśmy was tylko nastraszyć – powiedziała uspokajająco Kalipso. Naburmuszona ruszyłam na salę gimnastyczną a inni za mną. Dobrze się bawiłam i nie żałuje że przyszłam na imprezę, no może wolałabym bez żartu mojego brata.

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

hej :) tak z okazji Halloween napisałam to oto nie wiadomo co ^^ mam nadzieję że się spodoba :) rozdział później wstawię, w bliżej nieokreślonym czasie :P

sobota, 25 października 2014

Rozdział 17

Annabeth 

Nila płakała przez jakiś czas. Obstawiałam, że będzie wylewać łzy całą noc. Ale trzymała się dzielnie. Obudziłam się wcześnie rano. Usiadłam, ale nogi trzymałam wciąż pod kołdrą. Rozejrzałam się po namiocie. Hazel i Piper smacznie sobie spały. Nigdzie nie widziałam córki Posejdona. Zastanawiałam się gdzie mogła się podziać. Wyszłam ze śpiwora i udałam się na zewnątrz. Był brzydki, szary dzień. Ciemne chmury zapowiadały nieuchronny deszcz. Ubrana byłam w bluzkę z krótkim rękawem, więc było mi trochę zimno. Dziewczyna siedziała przy zgaszonym wczoraj ognisku. Była w czarnych spodniach i wiśniowej bluzie. Podeszłam bliżej, ale na szczęście nie widziałam łez. Patrzyła nieobecnym wzrokiem na zwęglone gałęzie. Usiadłam koło niej. Nawet nie popatrzyła na mnie.
-Nila, wiem że ci ciężko, ale musisz być silna - powiedziałam kładąc jej rękę na ramieniu. W końcu na mnie spojrzała.
-Naprawdę tak sądzisz? - zapytała cicho. W jej oczach można było zobaczyć smutek, ale nie ból. Chociaż to.
- Tak, jesteś mądrą, ładną i miłą dziewczyną, znajdziesz sobie kogoś innego - uśmiechnęłam się lekko. Córka Posejdona odwróciła wzrok.
- Miłość jest do bani - stwierdziła.
- Ale dzięki niej, mamy po co żyć i o co walczysz, nie zaprzeczysz prawda?
- Mówisz tak, bo ciebie ktoś kocha, a ty go - zwiesiła głowę - Percy to ma szczęście w miłości, nie to, co ja - westchnęła.
- Zobaczymy jak się zakochasz.
- Najpierw myślałam, że to Leo to prawdziwe zakochanie, miłość. Ale teraz stwierdziłam, że to było zwykłe zauroczenie. Jestem beznadziejna.
- Nie jesteś, Nila.
- Już nigdy się nie zakocham, obiecuję.
-Nigdy nie mów nigdy - uśmiechnęłam się do niej, na co ona prychnęła - chodź przygotujemy śniadanie dla reszty - pociągnęłam ją za rękę. Przyrządzenie posiłku nie trwało za długo. Kiedy wszyscy wstali i zjedli, zobaczyłam jak Nila wstaje i odchodzi. Już chciałam za nią pójść, ale ktoś mnie uprzedził. Patrzyłam jak dwójka przyjaciół odchodzi na bok i rozmawiają ze sobą. Niestety byli za daleko, aby usłyszeć, o czym mówią.
- Annabeth, jak myślisz gdzie teraz mamy iść? - zapytała się mnie Piper. Przeniosłam wzrok na córkę Afrodyty.
- Na kartce jest napisane, że to miasto studenckie, więc może chodzi o Cambridge - odpowiedziałam.
- Ale to na drugim końcu kraju - wtrącił się do rozmowy Jason - nie ma w okolicy jakiegoś uniwersytetu?
- Na pewno jest. Też tak myślałam, że może nie Cambridge. Dobra w takim razie zbieramy się i wyruszamy na poszukiwanie jakiejś uczelni. Złożenie obozowiska zajęło nam mniej czasu niż jego rozłożenie. Każdy ubrał się cieplej, bo nic nie zapowiadało na poprawę pogody. Podjechaliśmy do centrum autobusem. Podróż zajęła nam 30 minut. Kiedy byliśmy już na miejscu, podeszłam do najbliższego kiosku i zakupiłam plan miasta. Usiedliśmy na murku w parku i zaczęliśmy szukać. Było ich kilka. I który tu wybrać? 
-I który wybieramy? – zapytała Hazel. Wszyscy zwrócili na mnie wzrok. Zagryzłam wargę i spojrzałam jeszcze raz na plan. Może mi się wydawało, ale pojawiła się mała sówka przy nazwie Seattle University. Wskazałam tą uczelnię palcem.
-Myślę, że tam będzie atrybut – powiedziałam. Każdy pokiwał głową. Złożyłam plan miasta i schowałam go do plecaka. Uniwersytet nie był daleko. Szłam jako pierwsza. Dogoniła mnie Nila.
-Też widziałaś tę sówkę na mapce? – zaczepiła mnie. Spojrzałam jej w oczy. Sowa jest symbolem mojej matki, Ateny. Myślałam, że tylko ja ją widziałam. Ale ona też ją zauważyła. Przeczuwałam, że córka Posejdona będzie kimś ważnym w przyszłości dla nas i dla bogów. Ciekawe, dla kogo jeszcze. Zastanawia mnie jeszcze jak się trzyma po wczorajszym. Rano było okej, ale jak jest teraz?
-Tak – odpowiedziałam. Dziewczyna wyraźnie odetchnęła.
-Uff, już myślałam że mam zwidy – uśmiechnęła się – nie musisz się mną martwić, wszystko jest w porządku.
-Ale ja o nic się nie pytałam – zdziwiłam się. Morskooka zaśmiała się lekko.
-Widać po twojej minie, że się o mnie martwisz. Nie musisz, poradzę sobie sama – uśmiechnęła się do mnie – mam jeszcze Dylana jakby co.
-Okej – rozejrzałam się gdzie jesteśmy – no to jesteśmy u celu. Stałam przed ogromnym budynkiem. Większa część kampusu było oszklona. Pozostała była z czerwono-burej cegły. Wokół ścieżek, które przecinały zielony trawnik, były poustawiane co parę metrów ławki. Mało kto przechodził teraz po terenie uniwersytetu. Weszliśmy do głównego budynku.
-I gdzie teraz? – zapytał Frank. Gdybym była sową Ateny to gdzie bym się ukryła. Hmmm. Dobra może metodą skojarzeń. Atena – bogini mądrości – mądrość – inteligencja – wiedza – książki - … . 
-Biblioteka – powiedziałyśmy z Nilą jednocześnie. Popatrzyłyśmy na siebie i roześmiałyśmy się lekko.
-Dobra mądralińskie – odezwał się Percy – chodźmy do tej biblioteki – i ruszył przed siebie. Pokręciłam głową. 
-Kochanie – zwróciłam się do syna Posejdona, który na dźwięk mojego głosu odwrócił się – biblioteka jest w drugą stronę – uśmiechnęłam się lekko. Chłopak zawrócił. Ruszyłam za nim.
-Wiedziałem przecież – usprawiedliwiał się – chciałem cię sprawdzić. Przewróciłam oczami.
-Oczywiście, wmawiaj to sobie – i pocałowałam go w policzek. Uniósł delikatnie kąciki ust. Szliśmy pustym korytarzem. Echo niosło dźwięk naszych kroków. 
-Wasza misja jest bezcelowa – usłyszałam w głowie czyjś głos – poddajcie się póki możecie, inaczej wszyscy zginiecie. Myślicie, że to jest tą wielką przepowiednią? Hahaha, żyjcie dalej w kłamstwie, a wtedy ja powstanę i odczujecie mój gniew – był to najokropniejszy dźwięk, jaki słyszałam w życiu. Co to miało znaczyć? Do kogo należał ten głos? 


niedziela, 19 października 2014

Rozdział 16


Leo
Kiedy przybyliśmy do Seattle, Nila i Percy już tam czekali. Przywitałem się z córką Posejdona.
-Jak minął lot? – zapytała z uśmiechem.
-Spokojnie, a wam?
-Wyśmienicie – poklepała pegaza po pysku – Aeraki, jeszcze raz dziękuję. Koń odleciał.
-To którędy teraz? – odezwał się Jason – Leo, może wiesz? Zacząłem się zastanawiać. Gdybym był młotem Hefajstosa to gdzie bym się schował? Hmmm.
-Może jakieś muzeum rękodzieła? Albo jeden z budynków firmy informatycznej? Pełno tu tego – odpowiedziałem.
-Myślę, że to drugie. Na kartce było coś tam z komputerami – podsunął Percy – z czym kojarzą wam się te urządzenia?
-Microsoft – odezwała się Nila.
-Dobry pomysł, to niedaleko. Chodźmy – ruszyłem. Miałem dziwne przeczucie, że coś się dzisiaj wydarzy, ale nie wiedziałem co. Nie dawało mi to spokoju. Dojście do siedziby MS zajęło nam niecałe 20 minut. Był to wielki budynek, ogrodzony ceglanym murem. Przypominał w swojej budowie, duży, szary sześcian pośród zielonych drzew. Cóż, nie wydali za dużo kasy na architekta.
-Dobra, jesteśmy na miejscu – powiedział Frank – ale jak wejdziemy do środka? Nad tym to się nie zastanawiałem. Nikt normalny nie wpuści grupki nastolatków do siedziby najbardziej rozwijającej się firmy.
-Możemy wejść tylnym wejściem – zaproponowała Nila – Leo, złamie hasło lub co tam jest, wejdziemy, szybko zabierzemy ten młot i wyjdziemy gdyby nigdy nic. Jakby się nas pytali, co tu robimy, odpowie się, że chcemy tu pracować i szukamy jakiś ulotek czy coś.
-Wow, genialna jesteś – odpaliłem. Dziewczyna zaśmiała się.
-Parz Percy – zwróciła się Annabeth – twoja siostra ukazuje cechy godne dzieci Hermesa.
-Noo, sprytniejszej osóbki nie znam – uśmiechnął się – dobra pani kapitan, prowadź. Córka Posejdona przewróciła oczami i poszła na tyły. Znaleźliśmy furtkę. Obstawiałem, że będzie zamknięta, a jacyś ochroniarze nas pogonią. Ale nie. Nikogo nie widziałem, a klamka po naciśnięciu ustąpiła. Weszliśmy na teren ośrodka. Podeszliśmy do tylnych drzwi. Zobaczyłem elektroniczny zamek. Pestka. Po chwili szliśmy już korytarzem. Mijaliśmy pokoje, w których siedzieli pracownicy. Byli tak pochłonięci swoją pracą, że w ogóle nie zwracali na nas uwagi. W sumie to dobrze. Pomyślałem, że atrybut mojego ojca będzie w pomieszczeniu głównego zasilania. Na planie ewakuacyjnym sprawdziłem, gdzie mam iść. Szybkim krokiem zmierzaliśmy do celu. Póki co było dobrze. Ostatni zakręt. Nagle wyskoczyła za rogu chimera. Nie wiadomo co to jest, czy koza, lew albo smok lub wąż, ale cholerstwo jest ciężko pokonać. Rzuciła się na Nilę. Zwaliła ją z nóg i przygniotła do ziemi. Dziewczyna aktywowała miecz i cięła nim po przedniej łapie potwora. Ten zawył i drasnął ją w udo. Syknęła z bólu. Już chciałem podbiec jej pomóc, ale mi przeszkodzili.
-Leo, weź Franka i idźcie znaleźć ten młot. My sobie poradzimy – krzyknął do mnie Percy, rzucając się na grzbiet lwa. Skinąłem na syna Marsa i ruszyliśmy się z pola bitwy. Najdziwniejsze jest to, że nikt nie wyszedł sprawdzić co się dzieje. Próbowałem otworzyć drzwi normalnie, ale tym razem były zamknięte. Żadnych cyferek, haseł, niczego. Rzymianin zmienił się w niedźwiedzia brunatnego i wywarzył drzwi.
-No nieźle – powiedziałem, kiedy znów był człowiekiem. Weszliśmy do środka. Zobaczyłem dżungle kabli. Wszystkie były posplatane, tworząc wręcz abstrakcję.
-Stary widzisz gdzieś, jakiś młotek? Chłopak Hazel pokręcił głową. Zagłębiłem się w tej plątaninie. Przebijałem się przez kable, brnąc do przodu. Nagle go dostrzegłem. Był uwiązany z resztą przewodów parę metrów ode mnie. Podszedłem tam, ale byłem za niski, aby go dosięgnąć. Frank pojawił się obok mnie i bez problemu zdjął i podał mi go. Na szczęście zmniejszył się, bo trudno byłoby schować do plecaka 70-cio centymetrowy młot. Pojawiła się następna karteczka. Atrybut schowałem do woreczka i podniosłem szary kawałek papieru.
-W mieście które wszelkich studentów gości,
Panuje bogini wszelkiej mądrości.
Każdy uczony chciałby tam być,
A sprytniejsze potwory i żyć.
-Uhuhu, Atena. Będzie ciężko – odezwał się Frank. Pokiwałem głową. Nagle usłyszałem krzyk córki Posejdona. Walnąłem się w czoło. Kompletnie o niej i innych zapomniałem. Ruszyliśmy biegiem na pomoc. Nila nie leżała już na podłodze, tylko opierała się o ścianę. Rana, którą zadała chimera, krwawiła. Potwór został okrążony przez herosów. Dołączyliśmy do nich. Percy, Jason i Hazel atakowali go mieczami, Frank z Dylanem ciskali w niego strzałami, Annabeth z Piper cięły go sztyletami. Mimo, że była nas ósemka, mojej dziewczyny nie liczę, chimera nie dawała za wygraną. Potwór rzucił się na syna Marsa, ale ten w ostatniej chwili zmienił się w orła i odleciał, atakując go z góry. Po przeciwległej stronie syn Apolla nadal wypuszczał strzały. Za nim podpierała się córka Pana Mórz. Bestia zwróciła oczy w ich kierunku. Chłopak nie miał szans na obronę w bliskiej odległości. Chimera rzuciła się na niego. Nikt kto był najbliżej nie zdążyłby mu pomóc. Nikt oprócz Nili. Stanęła szybko między herosem a bestią i uniosła miecz osłaniając siebie i jego. Siła z jaką uderzył potwór, zwaliła tę dwójkę z nóg. Na szczęście ostrze wbiło się w pierś przeciwnika. Wszyscy zaatakowaliśmy. Po chwili został tylko złoty pył. Podbiegłem do mojej dziewczyny. Była przytomna, ale wyczerpana. Pomogłem jej wstać. Kątem oka zauważyłem, że Percy pomaga Dylanowi.
-Hotel? – zapytałem. Syn Posejdona pokręcił głową.
-Zatrzymamy się w lesie – powiedział. Wyszliśmy z budynku. Całe szczęście, że ośrodek otaczał dość gęsty las. Przeszliśmy parę metrów i znaleźliśmy niewielką polankę. Rozstawiliśmy namioty. Córka Starego Wodorosta wraz synem Apolla, położyli się, aby odpocząć. My w tym czasie skończyliśmy rozstawiać resztę obozowiska. Kiedy już skończyliśmy zapadł zmierzch. Nawet nie wiedziałem, że tyle to nam zajmie. No cóż, bywa. Rozpaliłem ognisko. Wszyscy usiedliśmy wokoło. Nawet Dylan z Nilą, bo już wstali. Daliśmy im po kawałku batonika z ambrozją. Piper wyjęła z plecaka pianki. Wszystko wskazywało na to, że miło spędzimy ten wieczór, ale nie, coś poszło nie tak. Rozmawialiśmy, śmialiśmy się, gdy usłyszeliśmy kroki. Każdy wstał i popatrzył się w kierunku źródła dźwięku. Za drzew wyszła dziewczyna. Moje serca na chwilę stanęło, po czym zaczęło bić tak szybko, że martwiłem się że zaraz umrę. Przed nami stała Kalipso.
-Leo – powiedziała i rzuciła mi się na szyje. Przytuliłem ją.
-Kalipso – szepnąłem. W przypływie radości i ogólnie z emocji pocałowałem ją. Tak bardzo za nią tęskniłem. Chciałem żeby ta chwila trwała wiecznie. Nagle uświadomiłem sobie coś. Ja mam do cholery dziewczynę! Odwróciłem się do Nili. Stała obok mnie osłupiała i walczyła, żeby się nie rozpłakać. Zacisnęła usta.
-Nila, ja… ja nie chciałem.. nie – zacząłem się tłumaczyć. Dziewczyna szybko zaczęła mrugać, odpędzając łzy. Podeszła do tytanki i wyciągnęła dłoń.
-My chyba nie miałyśmy się okazji poznać – zaczęła – mam na imię Nila i jestem przyjaciółką Leona – powiedziała z naciskiem na przedostatnie słowo. Kalipso ścisnęła jej rękę.
-Miło mi się poznać. Ja jestem Kalipso – uśmiechnęła się lekko. Wszyscy wpatrywali się na naszą trójkę, ale nikt się nie odezwał. Morskooka głośno przełknęła ślinę.
-Leo, możemy na chwilę pogadać? – zwróciła się do córki Atlasa – nie masz nic przeciwko? Ta pokręciła głową. Poszedłem z córką Posejdona na bok. Miała smutny wyraz twarzy.
-Nila, ja cię przepraszam. To przez te emocje, nic dla mnie to nie znaczyło – kłamałem. Dziewczyna spojrzała mi w oczy.
-Oszczędź kłamstw, dobra? Widziałam jak na nią patrzyłeś. Wciąż ją kochasz, wiem to. Nie mam ci tego za złe.
-Naprawdę?
-Tak. Wygląda na miłą dziewczynę. W dodatku jest bardzo ładna. Pasujecie do siebie – uśmiechnęła się lekko – nie zauważyłeś, że ostatnio między nami nie jest dobrze? Może to znak, że nasze losy już się rozłączyły – westchnęła – idź do niej. Ona też cię kocha, a mną się nie przejmuj.
-Czyli, z nami koniec?
-Tak, ale coś się kończy, a coś zaczyna – odpowiedziała.
-Nigdy o tobie nie zapomnę – obiecałem.
-Ja o tobie też – przytuliliśmy się i wróciliśmy do reszty. Usiadłem obok tytanki, a Nila przy Dylanie. Objął ją ramieniem. Przyglądałem się im. Ostatnio znowu są przyjaciółmi. Pasują do siebie. Fajna para byłaby z nich. Kalipso powiedziała, że bogowie w końcu ja wypuścili i przez jakiś czas była na Olimpie. Nie jest już nieśmiertelna. Zrzekła się tego dla mnie. Miałem na sumieniu córkę Pana Mórz, ale i tak byłem szczęśliwy. Na szczęście moja była dziewczyna nie jest mściwa, ani słaba. Da sobie radę i znajdzie kogoś lepszego ode mnie. Zasługuje na takiego kogoś. Kiedy wszyscy poszli spać, siedziałem jeszcze z córką Atlasa. Opowiedziałem jej wszystko co się zdarzyło od naszego ostatniego spotkania. Pożegnałem się z nią. Postanowiła udać się do Obozu Herosów, gdzie będzie na mnie czekać. Pocałowałem ją na pożegnanie i wszedłem do namiotu. Chłopcy jeszcze nie spali.
-Gadałem z siostrą. Nie jest na ciebie zła, więc nic ci nie zrobię – odezwał się Percy.
-Przykro mi z powodu Nili. Ostatnio oddaliliśmy się od ciebie – tłumaczyłem się.
-Spokojnie, da sobie radę. Ale następnego chłopaka będę musiał sprawdzić, czy nie zakochał się wcześniej w jakieś tytance. Roześmialiśmy się. Dobrze że nie byli na mnie źli. Położyliśmy się i od razu zasnąłem. Śniła mi się Kalipso i ten jej uśmiech. Nie miałem pojęcia, że obok w namiocie, pewna dziewczyna płacze z mojego powodu.

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

hej :) stwierdzam, że za dużo wymagają od nas w szkole, Rozdział wstawiam tylko dlatego, że wcześniej go napisałam, bo inaczej nie miałabym czasu. Weekend z matematyką, geografią i angielskim, to jest to co kocham </3 a co tam u was? :)  





sobota, 11 października 2014

Rozdział 15

Frank
Odpoczęliśmy jeszcze dwa dni w Phoenix. Percy’emu jakoś nie śpieszyło się na spotkanie z bogiem wina. Nasza misja trwa już dość sporo. Mam nadzieję, że skończymy do końca lipca. Chcę mieć, choć miesiąc wakacji. Z Hazel postanowiliśmy zostać w Obozie Herosów do września, a potem do Obozu Jupitera. Rola pretora jest dość męcząca, ale ma tez oczywiście swoje zalety. Do Las Vegas przyjechaliśmy pod wieczór. Tym razem wybraliśmy autobus. Wysiedliśmy w rozrywkowej części miasta.
-To gdzie teraz? – zapytał Jason.
-Chyba musimy sprawdzić ten Lotos, mam przeczucie, że to właśnie tam jest atrybut Pana D. – odpowiedział Percy – chodźmy, zaprowadzę was. Udaliśmy się za synem Posejdona. Przemierzaliśmy ruchliwą ulicę. Po obu stronach były kolorowe kasyna, zachęcające do wejścia i zagrania w cokolwiek. Stanęliśmy przed wysokim budynkiem. Neonowy napis i kwiat lotosu biły po oczach. Weszliśmy do środka. Wnętrze było zachowane w ciepłych kolorach brązu i ciemnej zieleni. Podeszła do nas kobieta z obsługi. Była ubrana w krótką spódniczkę i koszulę bez rękawów. Jej zielone oczy świeciły się, a usta były ściągnięte w uśmiechu.
-Witam was w kasynie Lotos. To wasze karty VIP-owskie – podała każdemu plastikową kartę – życzę miłej zabawy – wskazała ręką na główny hol, za którym znajdowało się kasyno. Ruszyliśmy w tamtą stronę.
-Pod żadnym względem nie jedzcie ich przekąsek. Otumanią was – ostrzegła nas Annabeth. Leo już sięgnął po jedną, ale dostał w rękę od Nili. Popatrzyła na niego groźnie i pokręciła głową.
-Szukajmy czegoś związanego z Dionizosem – poleciła Piper.
-Może ta jego laska z szyszką? – zaproponował Jason.
-Albo puszka dietetycznej coli – zakpił syn Pana Mórz – dobra tutaj musimy działać szybko i razem. Kiedy ostatnio tu byłem, spędziłem tu kilka dni. Śpieszmy się – i ruszył pierwszy razem z córką Ateny. Nigdy się prawie nie rozdzielają. Przeciskaliśmy się przez tłum ludzi grających na konsolach. Póki co żadnych potworów. Trzymałem za rękę córkę Plutona, kiedy coś pociągnęło mnie do góry. Odwróciłem głowę i zobaczyłem, że trzyma mnie w szponach harpia. Miała czerwone pióra i piwne oczy. Mocniej zacisnęła pazury na moich ramionach. Trochę zapiekło. Jedyną bronią jaką dysponowałem był łuk, co w mojej sytuacji niewiele się zdawał.
-Frank – krzyczała Hazel – zostaw go – wymachiwała mieczem.  Niestety większość przyjaciół miała taką samą broń. Próbowałem się wyrwać albo złapać potwora za nogę, ale nie dałem rady. Patrzyłem na dół, na resztę. Próbowali coś wymyślić.
-Nila, rzucę ci łuk. Zestrzelisz harpię – zwróciłem się do córki Posejdona. Dziewczyna pokręciła głową. Ale nagle na jej twarzy wymalował się słaby uśmiech. Chyba na coś wpadła. Podbiegła do swojego przyjaciela.
-Dylan, jesteś synem Apolla- chłopak pokiwał głową – na pewno umiesz dobrze strzelać.
-Nila, a jak mu coś zrobię?
-Wierzę w ciebie. Dasz radę – zwróciła głowę w moją stronę – zgadzasz się? Pokiwałem głową. Syn boga lekarzy i łuczników zmienił swój zegarek w łuk. Na plecach pojawił mu się kołczan, z którego wyciągnął strzałę. Naciągnął ją na cięciwę, ustawił się, wymierzył i strzelił. Na szczęście trafił w harpię, która zmieniła się w pył. Upadłem za podłogę. Od razu podbiegła do mnie Hazel.
-Nic ci nie jest? – zapytała z troską.
-Wszystko w porządku – wstałem – dzięki Dylan, dobra robota – przybiłem z nim piątkę.
-Nie ma sprawy Frank – uśmiechnął się. Pogadaliśmy jeszcze chwilę, na temat łucznictwa i poszliśmy dalej. Nagle zauważyłem to. Laska z szyszką na czubku. Podbiegłem tam i zabrałem. Zmniejszyła się i tak jak zawsze pojawił się fioletowy woreczek i następna kartka, tym razem w kolorze ciemnoczerwonym. Wróciłem do przyjaciół.
-Dobra robota – stwierdził Percy – teraz się wynosimy.
-A nie możemy chwilki zostać, te gry aż się proszą, aby w nie zagrać – skomlał Leo. Na szczęście Nila złapała go za rękaw i pociągnęła w stronę wyjścia. Kiedy opuściliśmy kasyno, Annabeth od razu pobiegła do kiosku sprawdzić datę. Wróciła z zawiedzioną miną.
-Mamy już 24 lipca. Nie mam pojęcia czemu tak długo tam siedzieliśmy – westchnęła.
-Nie przejmuj się tym – odwróciła się do mnie.
 – To gdzie teraz? Rozwinąłem karteczkę.
-Ten bóg nie mógł być gdzie indziej,
Cały czas pochłonięty w pracy dzikiej.
Szukajcie tam gdzie przemysł żyje,
I komputerów jest po szyje.
-O to chyba teraz mój ojciec – wyszczerzył zęby Valdez.
-Hefajstos – powiedział Dylan kiwając głową – ale gdzie mamy się udać?
-Wydaję mi się, że do Seattle – powiedziała córka Ateny. Wszyscy się z nią zgodziliśmy.
-Ale jak się tam dostaniemy? Pociąg i autobus odpadają, za długo.
-Samolotem też nie. Nie zamierzam już ryzykować – odrzekł Percy.
-Wiem – odezwała się Nila – Percy, możemy przecież przywołać pegazy. Ty Mrocznego, a ja Aerakiego, co ty na to?
-Dobry pomysł – podszedł do niej i poczochrał po głowie – jaką ja mam mądrą siostrzyczkę.
-Haha, nie wiem czemu, ale wyczuwam sarkazm – odpowiedziała – dobra wy idźcie na samolot. Myślę, że nic się nie stanie dla Hazel, jest przecież rzymianką. Pożegnaliśmy się z nimi i poszliśmy na lotnisko. Był zmierzch. Do Seattle przybyliśmy około południa. Czekały na nas już dzieci Posejdona.


Nila
Zamknęłam oczy i przywołałam w myślach mojego konia.
-Mroczny będzie pierwszy – przechwalał się Percy.
-Nie byłabym tego taka pewna – pokazałam na czarny punkt lecący w dużą prędkością w naszym kierunku. Dla brata zrzedła mina. Przede mną zatrzymał się piękny czarny ogar.
-Już jestem, panienko – usłyszałam w myślach – gdzie ruszamy?
-Hej, Aeraki, stęskniłam się za tobą – przytuliłam się do pegaza – musimy jeszcze czekać na Mrocznego i ruszamy do Seattle – uśmiechnęłam się. W końcu przybył też i koń brata.
-Sorki szefie, nie dałem rady szybciej – wytłumaczył się Mroczny.
-Dobra stary, ważne że jesteś – odpowiedział syn Posejdona – to co, lecimy? Pokiwałam głową i wsiadłam na Bryzę. Poderwaliśmy się do góry.
-Jak idzie misja? – zapytało się mnie moje zwierzątko.
-A jakoś idzie. Nie jest póki, co tak źle – westchnęłam – byłoby wszystko okej, gdyby nie ta przepowiednia.
-Ta z wyborem i śmiercią?
-Tak – nie wiedziałam skąd o tym wie.
-Nie martw się, wszystko się ułoży.
-Mam taką nadzieję – przytuliłam się do niego – coś się działo w obozie?
-Nic ciekawego, ale nie siedziałem przez cały czas w stajni. Jest tam strasznie nudno.
-Biedaczek – odparłam unosząc jeden kącik ust.
-A co tam, u Leona?
-Ostatnio jest jakiś smutny, nieobecny. Nie wiem co się stało – posmutniałam.
-Nic ci nie mówił? – zaprzeczyłam.
-Wiesz, co – zaczęłam – na początku naszej znajomości, serce waliło mi jak oszalałe na jego widok. A teraz jakby się to wszystko wypaliło. Jakbyś zapytał mnie dwa tygodnie temu, czy go kocham, bez zastanowienia odpowiedziałabym, że tak. Ale dzisiaj. Sama nie wiem. Zależy mi na nim, to na pewno. Ale, kurde jestem beznadziejna – pojedyncza łza popłynęła mi po policzku.
-Panienko, nie płacz. Tak już jest w życiu. Może to nie ten jedyny, książę na białym koniu, tak to się mówi, nie? – pokiwałam głową – nie smuć się wszystko dobrze się ułoży. Teraz radzę ci się przespać, jeszcze długa droga przed nami – musiałam się z nim zgodzić, co będzie to będzie. Położyłam głowę na karku zwierzęcia. Jego grzywa delikatnie łaskotała mnie po policzkach. Wydawało mi się, że nie zasnę prędko, ale jednak. Śniło mi się, że stoję po środku jakieś polany. Zewsząd byłam otoczona drzewami. Przede mną stał Leo z jakąś dziewczyną. Nie zauważyli mnie. Byli zapatrzeni w siebie. Chłopak nachylił się i pocałował swoją towarzyszkę. Coś we mnie pękło. Łzy popłynęły po mojej twarzy. Próbowałam sobie wytłumaczyć, że to tylko sen, ale i tak byłam załamana. Ten kto podsuwa mi te sny i myśli, niech się strzeże. Jak go dorwę to mnie popamięta. Odwróciłam się od pary i pobiegłam do lasu. Nie zauważyła, że nie mam butów, póki się stanęłam na czymś twardym. Potknęłam się i o mało bym nie upadła. Ktoś w ostatniej chwili mnie złapał. Był to wysoki, dobrze zbudowany mężczyzna, o czarnych włosach i czerwonych oczach. Z pleców wyrastały mu skrzydła. Rozdziawiłam usta. Czy to …
-Eros? – zapytałam – co ty robisz w moim śnie? – zdziwiłam się.
-Czeka przed tobą trudna decyzja, która może wszystko zmienić. Przed tobą również ciężkie chwile, spowodowane przez miłość.
-Po prostu bardzo optymistyczne wieści – prychnęłam – przepraszam – nie powinnam się tak zwracać do boga.
-Mam coś dla ciebie – wyjął z kieszeni białej marynarki kartkę i mi ją podał – jest tu napisane imię i nazwisko osoby, którą najbardziej i najskryciej kochasz. Ona to samo czuje do ciebie.
-Przecież wiem, kto to jest – oddała  mu kawałek papieru – jest to mój chłopak, Leo Valdez – powiedziałam pewnie.
-Nie byłbym tego taki pewny – powiedział i zniknął. A ja się obudziłam. Nie byłam na Aerakim, leciałam z dużą prędkością w kierunku ziemi.
-Aaaa – wrzasnęłam. Na szczęście mój pegaz szybko zareagował i podleciał do mnie. Po chwili siedziałam już na jego grzbiecie.
-Co się stało? – zapytałam.
-Przez sen zaczęłaś się kręcić i w końcu zjechałaś ze mnie, ale szybko zareagowałem.
-Dzięki, daleko jeszcze?
-Jakieś 30 min do celu.
-To dobrze. Zaczęło już świtać. Nowy dzień, nowe przygody i nowe potwory, które trzeba pokonać. Poczułam, że mam coś w kieszeni, ale nie jest to list matki. Sięgnęłam po to. Była to ta sama karteczka, którą widziałam w śnie. Nie chciałam jej otwierać. Schowałam ją z powrotem. Jestem z Leonem i go kocham. Tak? Ughh 

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

Hej wszystkim. Ogólnie nie podoba mi się ten rozdział, no ale jest. Ostatnio nic mi nie wychodzi, no trudno się mówi. Jeszcze startuję w olimpiadzie geograficznej i mam pracę napisać o.O Ostro wkurzyła mnie babka z his-u (dla niewtajemniczonych jest to historia i społeczeństwo, durny przedmiot, który nie jest mi potrzebny w klasie menadżerskiej), napisałam z grupą, taką naprawdę dobrą pracę, powinna być co najmniej 5, a ta z łaską 4, że wadliwa konstrukcja... Ughhh, sorki, ale musiałam się wyżalić ;P od razu mi lepiej ^^ czekam na premierę Krwi Olimpu <3 ej czemu w matrasie jest, że premiera jest 23.10, a wszędzie indziej, że 22? to jest Polska ;P

niedziela, 5 października 2014

Nie pozwolę jej skrzywdzić, rozumiesz?

Obudziłam się jak zawsze wcześnie rano. Mimo że wszystko było na swoim miejscu, nic nie było już takie same. Czy jedna osoba, może wszystko zmienić? Chyba niestety tak. Odsunełam zasłony i zobaczyłam pochmurny poranek. Niebo przybrało odcień szarości, a krople deszczu tworzyły na drogach głębokie kałuże. Ludzie chowali się w domach lub pod dachami, aby nie zmoknąć. Ta pogoda wprawiła mnie w pewny smutek i zdołowanie. Westchnełam i poszłam umyć się i przebrać. Idąc w lawendowej sukience przez korytarze, spotkałam większość służby, która w zapałem sprzątała najciemniejsze zakamarki zamku. Wszyscy się do mnie uśmiechali, niektórzy promiennie, a inni ze smutkiem w oczach. Zobaczyłam Rose i podeszłam do niej.
-Witaj, nie wiesz może co się dziś dzieje? - zapytałam.
-Witam księżniczko - skłoniła się nisko - dziś wielkie święto dla panienki i dla kraju.
-Ale jakie? Nie przypominam sobie, żeby była dziś jakaś rocznica lub coś podobnego.
-Niedługo się dowiesz. Niestety król zabronił cokolwiek tobie mówić - powiedziała zielonooka.
-W takim razie dziękuję Rose - dygnęłam i ruszyłam w kierunku sali tronowej. Otworzyłam mosiężne, dwuskrzydłowe drzwi i weszłam do środka. Pomieszczenie było ogromne, bordowe ściany wpasowywały się do ciemnej podłogi. Na lewej ścianie ciągnęły się przez cała szerokość i wysokość okna, które często były zasłonięte czerwonymi zasłonami. Na środku, na podwyższeniu, stały dwa trony w kolorze karminowym obszyte złotymi nićmi. Za nimi wisiał portret króla. W sali były jeszcze trzy osoby : mój ojciec, matka i mężczyzna w średnim wieku, niski, z tak zwanym piwnym brzuchem. Jego twarz zdobiły liczne zmarszczki, blizny i duży, krzaczasty wąs. Jego bystre brązowe oczy przeskakiwały to z władcy na jego małżonkę. Kiedy ojciec mnie zobaczył, lekko się uśmiechnął i przywołał mnie ruchem ręki. Podeszłam i ukłoniłam się.
-To jest właśnie moja córka Clara - zaczął władca - Claro, to jest król Abnestii.
-Miło mi pana poznać - dygnełam. Mężczyzna ucałował moją dłoń.
-Przyjemność po mojej stronie, księżniczko - odpowiedział - piękna z ciebie niewiasta.
-Bardzo dziękuję.
-Król George przyjechał tutaj w sprawie oświadczyn - powiedział ojciec.
-Czyich zaręczyn? - spytałam. Czyżby Andrew się żenił ?
-Twoich z księciem Williamem - odpowiedziała matka.
-Znaczy z moim synem - dodał król George. Stałam tam między dorosłymi osłupiała. Dobrze wiedziałam, że w niedługim czasie, będę musiała wyjść za mąż, ale nie teraz. W dodatku nawet nie znam przyszłego męża. Popatrzyłam z przerażeniem na królową. Posłała mi pokrzepiający uśmiech, ale to na nic się zdało. Nie wiedziałam co mam powiedzieć, ani co zrobić. Na szczęście, nie musiałam nic wymyślać, bo właśnie ktoś wszedł do sali. Wysoki mężczyzna, może tak osiemnaście lat, nie więcej, mahoniowe włosy i orzechowe oczy. Dobrze zbudowany, a co najważniejsze bardzo przystojny. Kiedy był już obok nas uśmiechnął się do mnie.
-Jestem William, książę Abnestii - ucałował moją dłoń. Zarumieniłam się.
-No dobrze, Claro to może oprowadzisz naszego gościa po pałacu i ogrodach?
-Oczywiście ojcze - odpowiedziałam. William podał mi ramię i wyszliśmy z sali tronowej. Chłopak wciąż wpatrywał się we mnie, co trochę mi krępowało.
-Ojciec mówił mi, że jesteś nienagannej urody - powiedział - muszę mu przyznać racje. Oblałam się rumieńcem. Zdecydowałam się wyjść na zewnątrz, bo zrobiło mi się nagle strasznie duszno. Już nie padało, powietrze wciąż miało ten charakterystyczny zapach po deszczu. Chodziliśmy po alejkach, rozmawiając o wszystkim i o niczym. William był wręcz idealny. Umiał zachować się stosownie do sytuacji, był przystojny, umiał mnie rozśmieszyć. Przechodziliśmy akurat obok krzaków róż. Mieniły się tysiącami kolorów od białego zaczynając, po popielate. Książę zerwał jedną z nich, akurat tą która najbardziej mi się podobała, biało-czerwoną.
-Piękna róża dla pięknej niewiasty - podał mi kwiat lekko się kłaniając. Wzięłam go i przyłożyłam do nosa, słodki zapach uderzył w me nozdrza. Lekko się uśmiechnęłam i spojrzałam spod rzęs na prawie mojego narzeczonego. Wpatrywał się we mnie jak w obrazek. Podziękowałam za podarek i ruszyliśmy w stronę pałacu, bo znowu zbierało się na deszcz. Wchodząc po dość stromych schodach, nastąpiłam na brzeg sukni. Tracąc równowagę, odchyliłam się znacznie do tyłu i prawie upadłam. Na moje szczęście William w ostatniej chwili złapał mnie w talii i silnym ramieniem postawił do pionu. Dotykałam jego umięśnionej klatki piersiowej, a nasze twarze dzieliły centymetry. Wciąż trzymał mnie w objęciu. Patrzyliśmy sobie w oczy. Tonęłam w jego orzechowych tęczówkach. Chłopak nieznacznie przybliżył się, zmniejszając między nami odległość.
-Zakochałem się w tobie od pierwszego wejrzenia, Claro - szepnął i złożył na mych ustach delikatny pocałunek. W tamtej chwili nic nie miało znaczenia. Ile ja bym dała, aby to trwało wieczność. Niestety moja wieczność to parę sekund. Książe odsunął się ode mnie i zarumienił się. Zabrał rękę, którą przed chwilą trzymał mnie w pasie. Spuścił wzrok.
-Przepraszam bardzo, wielmożną panienkę, za ten nietaktowny uczynek - odezwał się. Zrobiło mi się go w tej chwili żal. Biedaczyna będzie się przez najbliższy czas zadręczać, a niepotrzebnie.
-Może i to co uczyniłeś było nietaktowne - powiedziałam - lecz nadzwyczaj miłe. Will podniósł na mnie wzrok. Uśmiechnęłam się i ruszyłam w górę schodów.
-Będę cię na rękach nosić, pani - usłyszałam jego głos. Stojąc przy drzwiach, na chwilę się odwróciłam, co było największym mym błędem. Zobaczyłam go, wpatrywał się we mnie tymi mądrymi, szarymi oczyma, które w tej chwili wyrażały pewien smutek. Nie miałam pojęcia, jak się tu znalazł, ani co sobie teraz myśli, ale wiedziałam jedno. Muszę z nim porozmawiać i to jak w najkrótszym czasie.


Powróciłem do kraju, po pięciu czy sześciu latach, straciłem już rachubę. Oczywiście nie sam, z moją nową rodziną. Już pierwszego dnia miałem niezłą przygodę. Chciałem po prostu sprawić uśmiech na twarzy dziecka, a co mnie za to spotkało? A mało nie straciłem życia. Jednakże uratowała mnie księżniczka, która okazała się mą dawną przyjaciółką sprzed tego dnia. Wcześniej nie miałem pojęcia, że jest córką króla, nie powiedziała mi o tym. Na początku miałem jej to za złe, lecz potem zrozumiałem czemuż tak uczyniła. Przez te wszystkie lata prawie zapomniałem o moim przeszłym życiu, ale teraz wszystko wróciło i przybrało nowe barwy. Dziewczyna wydoroślała, stała się piękną, młodą kobietą, o której względy zapewne biją się książęta, hrabiowie i inni utytułowani i przystojni panowie. O mnie zapewne zapomniała, tak myślałem, ależ się myliłem. Ile bym dał, aby być kimś innym niż jestem, królem, księciem, chociażby magnatą z dużym posagiem, może wtedy bym mial jakieś szanse u niej. Nie sądziłem że serce oddam następczyni tronu. Ehhh, może i wcześniej zapomniałem swego dzieciństwa, lecz ona zawsze była żywa i kolorowa w moim umyśle. Myślałem że to przez to, że ją kiedyś uratowałem i czuję się za nią odpowiedzialny. Nigdy bym nie sądził, że po prostu ją kocham. Z góry jestem skazany na porażkę. Następnego dnia padało, lecz kiedy przestało postanowiłem przejść się do pałacu. Wspiąłem się na najwyższe drzewo, które rosło przy ogrodzeniu i zeskoczyłem po drugiej stronie. Skierowałem się w stronę wejścia do ogrodu. W końcu ją zobaczyłem. Nie była jednak sama, towarzyszył jej młody i bardzo przystojny chłopak. Dziewczyna potknęła się, ale ów mężczyzna ją złapał. Trzymał w objęciach trochę za długa jak na przyjaciela rodziny, więc kim był? Za chwilę wszystko się wyjaśniło. Jak ja chciałbym być na jego miejscu. Kiedy skończyli ruszyli w górę. Przy drzwiach Clara odwróciła się i zauważyła mnie. Spojrzałem w jej morskie oczy i odszedłem. Wróciłem do miasta. Włóczyłem się bez celu. Powinienem być szczęśliwy, że znalazła kogoś, kto będzie ją bronił, choćby przed takimi jak ja. Minęło parę dni. Rozeszła się wiadomość o zaręczynach księżniczki Clary i księcia Williama. Dowiedziałem się, że dziś odbędzie się bal z tej okazji.
-Wszyscy dobrze wiecie, że dzisiaj będzie wielka zabawa w pałacu. Bedzie tam wiele znamienitych gości. Rozumiecie co dziś wieczorem będziemy robić?
-Napadamy i rabujemy! - krzyknął tłum. Szef uśmiechnął się szczerząc żółte żęby. Nie podobało mi się to, w cale. Muszę jakoś ją uprzedzić. Pobiegłem do pałacu przed nimi. Przebrałem się w najlepsze ubranie, jakie miałem i wszedłem do środka. Tłumy ludzi tańczyły, przechadzały się albo rozmawiali. Wypatrywałem jednej osoby, ale nigdzie jej nie widziałem. Przeciskałem się między damami w długich sukniach, a panami we frakach. Nagle na kogoś wpadłem. Ciemnoblond włosy były upięte w kok, ale jedno pasemko uciekło i opadało jej na twarz. Morskie oczy błyszczały, malinowe usta wykrzywione były w uśmiechu. Ubrana była w długą białą suknie, opadającą swobodnie od pasa w dół. Wyglądała zjawiskowo. Narzeczeństwo jej służy. Otworzyła szerzej oczy, kiedy mnie zobaczyła. Skłoniłem się nisko.
-Gratuluję zaręczyn i życzę szczęścia i miłości w małżeństwie - ucałowałem jej dłoń. Dziewczyna rozejrzała się gorączkowo dookoła. Na razie nikt nie zwracał na nas uwagi. Ale to kwestia czasu.
-Daniel, co ty tu robisz? - szepnęła patrząc mi w oczy. Goście już zaczęli się nami interesować. Wyciągnąłem rękę i spojrzałem na dziewczynę.
-Zechce mnie pani zaszczycić tańcem? - zaproponowałem. Clara podała mi dłoń i ruszyliśmy na parkiet. Położyłem jedną dłoń w talii, a drugą trzymałem jej rękę. Wolną rękę położyła na mojej piersi. Zaczęliśmy poruszać się w rytm muzyki.
-To był jedyny sposób, by cię ostrzec - szepnąłem.
-Niby, przed czym? Nie zdążyłem jej odpowiedzieć. Do sali wpadła banda mężczyzn, którzy są mi dobrze znani.
-Właśnie przed tym - powiedziałem - schowaj się gdzieś - nakazałem i ruszyłem w kierunku zamieszek. Kilku już walczyło ze sobą, więc się przyłączyłem. Wyciągnąłem miecz i ciąłem nim na chybił trafił. Zaproszeni goście wrzeszczeli, uciekali, a inni walczyli z moimi towarzyszami. Nawet nie wiedziałem, z kim walczę, na nic nie zwracałem uwagi. Aż skrzyżowałem miecz z narzeczonym mojej ukochanej. W oczach jaśniały mu płomyki nienawiści. Nie dziwiłem się jemu, też bym był zły, gdyby ktoś zepsuł mi zaręczyny. Walczyliśmy ze sobą dobre dziesięć minut. Oboje powoli opadaliśmy z sił. Nagle usłyszałem krzyk Clary. Obaj odwróciliśmy się w kierunku dźwięku. Mój kolega ciągnął księżniczkę w stronę wyjścia. Wszyscy moi schodzili się do wyjścia. Chciałem ruszyć na pomoc dziewczynie, ale jej głupi narzeczony mnie zatrzymał.
-Nie pozwolę ci uciec - powiedział William. Ależ on głupi. Ciąłem mieczem i jego broń poleciała parę metrów w prawo. Przybliżyłem się do niego.
-Słuchaj - zacząłem - nie pozwolę jej skrzywdzić, rozumiesz? Wróci do domu cała i zdrowa - i pobiegłem za resztą, zostawiając księcia samego i osłupiałego. Jak ja mogłem na to pozwolić. Muszę się nią teraz zająć. Biedaczka, jest skazana na łaskę i niełaskę pirata.
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~