Do Bostonu dotarliśmy późnym wieczorem. Nie było sensu szukania teraz atrybutu Hery. Zostawiliśmy to na następny dzień. Znaczy chcieliśmy tak zrobić. Nie mieliśmy dużo pieniędzy, a w samochodzie nie było za wygodnie, więc zaparkowaliśmy pod jakimś motelem. Wysiadłam z auta i poczułam na twarzy zimny podmuch wiatru. Zamknęłam oczy i wyobraziłam sobie, jak będzie fajnie jak to wszystko się skończy. Podszedł do mnie Leo i objął mnie w pasie. Położyłam głowę na jego piersi i znowu zamknęłam oczy. Mogłam tak stać wieczność, ale czas nas gonił. Odsunęłam się od chłopaka i uśmiechnęłam się do niego. Odwzajemnił gest. Potem przeniosłam wzrok na resztę, którzy właśnie wysiadali. Kiedy Dylan nas zobaczył jego uśmiech zmienił się w grymas. Przez to i ja posmutniałam.
-Co jest? – zapytał Leo.
-Nic, chodźmy wynająć pokoje – odpowiedziałam i ruszyłam do motelu. Był to stary budynek, ale bardzo zadbany. Wzięliśmy dwa pokoje, jeden czteroosobowy, a drugi pięcio.
-Myślę, że dziewczyny powinny mieszkać razem – powiedział Percy – żeby miały więcej prywatności.
-Jaki z ciebie dżentelmen – stwierdziła Annabeth i pocałowała go w policzek. Ten tylko głupkowato się uśmiechnął.
-Dobra, wszyscy idziemy do pokoi, spotykamy się jutro o 8 i wyruszamy na poszukiwanie – powiedział Jason i ruszył do pokoju chłopców – dobranoc paniom.
-Dobranoc – odpowiedziałyśmy i poszłyśmy do naszego pokoju. Był dość spory. Cztery jednakowe łóżka stały obok siebie wzdłuż ściany. Była tylko jedna szafa. W pokoju były jeszcze jedne drzwi. Prowadziły one, jak w recepcji się dowiedziałam, do łazienki. Każda po kolei z niej skorzystała. Kiedy wszystkie były już umyte postanowiłyśmy od razu się położyć. Żadna nie brała normalnej piżamy. Spałyśmy albo w leginsach albo w dresowych spodenkach. Ja wybrałam akurat cienkie alladynki do kolan i zwykłą bluzkę. Kiedy położyłam głowę na poduszce, od razu zasnęłam. Sen nie trwał długo. Czułam, że coś mnie dziobie w rękę. Otworzyłam oczy i wrzasnęłam. Siedział na mnie paw i dziobał mnie w dłoń. Mój krzyk obudził oczywiście dziewczęta. Na ich łóżkach też siedziały ptaki. Razem było ich aż 5, bo jeden największy stał przy drzwiach z lilią. Lilia. Symbol Hery. Próbowałam zrzucić z siebie ptaka, ale nie dałam rady. Za to paw zaczął gryźć mnie.
-Auu – krzyknęłam, kiedy dziobnął mnie tak mocno, że poleciała mi krew. Przypatrzyłam się zwierzęciu. Biało brązowe oczy, a pióra koloru kawy z mlekiem. Nigdy nie widziałam takiego umaszczenia. I nigdy nie widziałam, żeby pawie miały ZĘBY! Sięgnęłam po mój pierścionek, ale potwór był szybszy. Zdjął mi go z palca i połknął. Po prostu świetnie. Próbowałam bronić się rękami, ale nic to nie dawało. Krew ciekła strumieniami po rękach. Dziewczyny lepiej sobie radziły. Paw, który siedział na Hazel, był już kupką złotego proszku. Annabeth próbowała wbić sztylet w pierś ptaka, aż w końcu jej się to udało. Tylko Piper i ja miałyśmy problemy. Dziewczyny już chciały nam pomóc, kiedy zatrzymałam je.
-Nie zajmujcie się nami, jeden paw ma lilię, to pewnie ta, którą szukamy – krzyknęłam. Nie spodobało się to potworowi. Rzucił mi się na twarz i zaczął drapać pazurami, dziobać skórę. Próbowałam go zdjąć z siebie, ale wbił się zbyt głęboko. Wrzasnęłam.
-Zostaw mnie! Walnęłam go pięścią w szyję i zamknęłam oczy. Pomyślałam, że śmierć przez zadziobanie przez uzębionego pawia jest bardziej śmieszna niż smutna. W tym momencie zrozumiałam, że i ja nie polubię Hery. Jakoś z Zeusem było łatwiej. Czułam jak ptak rozrywa mi skórę, jak sączy się powoli krew po mojej twarzy. Nagle wszystko ustało. Otworzyłam oczy i spojrzałam w niebieskie tęczówki Dylana.
-Wszystko dobrze? Cholera jak może być dobrze – powiedział i złapał moją twarz w dłonie – nic nie mów teraz, okej? Zamknął oczy i skupił się, nawet nie wiem nad czym. Rany zaczęły się goić, a krew przestała ciec. Kiedy otworzył oczy, uśmiechnął się do mnie.
-No i od razu lepiej, chodź – pociągnął mnie za rękę. Posłusznie udałam się za nim. Wyszliśmy z naszego pokoju i udaliśmy się na zewnątrz.
-Co to za stworzenia? – zapytałam.
-Nie mam pojęcia – odpowiedział. Przed motelem, wszyscy próbowali złapać ostatniego pawia, tego który miał lilię. W jednym momencie, każdy zaatakował z innej strony. Nie wiadomo, kto zadał ostateczny cios, ale paw zamienił się w proch. Została tylko biała lilia. Jakoś nikt nie chciał jej dotykać. Jednak odważyła się na to Annabeth. Kiedy trzymała ją, zmniejszyła się, a obok jej stóp pojawił się kremowy woreczek i czarna karteczka. Blondynka wsadziła lilię do woreczka i podała go dla Hazel, która włożyła go do plecaka. Została tylko kartka. Wziął ją Percy.
-Najbardziej mroczny i okrutny
Najczęściej bardzo obłudny.
Krainy zmarłych pilnuje,
w Los Angeles z żoną panuje – przeczytał mój brat. Wszyscy potrząsnęli głowami.
-Chodzi o Hadesa, prawda? – chciałam się upewnić.
-Tak – potwierdził moje przemyślenia Jason.
-Czyli przed nami, kilkanaście godzin jazdy samochodem, powinniśmy się przespać – powiedział syn Pana Mórz.
-Albo możemy polecieć – zaproponował syn Jupitera.
-Mamy tutaj dwójkę dzieci Posejdona i jedną od Plutona, nie możemy – zaprotestował morskooki.
-Ale przecież ja też lecę. Nie zrzuci chyba własnego syna, prawda?
-Możemy spróbować. Zabieramy swoje rzeczy i jedziemy na lotnisko. Ruszyłam do pokoju, kiedy ktoś złapał mnie za rękę. Odwróciłam się i zobaczyłam kto to.
-To chyba twoje – wyciągnął do mnie dłoń, na której leżał mój pierścionek. Wzięłam go i nałożyłam na palec.
-Dzięki Dylan – powiedziałam i pobiegłam po rzeczy. Weszłam jeszcze do łazienki, zmyć z siebie zeschniętą krew. Przebrałam się w czyste ubranie i wyszłam na zewnątrz. Usiadłam z tyłu razem z Leo i pojechaliśmy na lotnisko. Mieliśmy szczęście, za 4 godziny jest samolot do Los Angeles. Przeszliśmy odprawę, zostawiliśmy bagaże i poszliśmy prosto do wejścia na samolot. Trochę się denerwowałam. Nigdy nie leciałam, więc mogłam się trochę bać. W dodatku jestem córką Posejdona, co nie ułatwia sprawy. Popatrzyłam na mojego starszego brata. Widać było, że też się stresuje lotem. Kiedy mieliśmy wchodzić na pokład, Leo musiał mnie za sobą ciągnąć. W samolocie były trzy rzędy, w każdym po trzy fotele. Usiadłam po środku między moim chłopakiem, a synem Apolla. Kiedy startowaliśmy mocno ściskałam obicie krzesła. Z każdą minutą bardziej się odprężałam, chociaż przy małej turbulencji ściskałam rękę syna Hefajstosa. Jakoś w połowie drogi usiadłam wygodnie na siedzeniu. Rozejrzałam się dookoła. Zatrzymałam wzrok na moim chłopaku. Miał zamyślony wyraz twarzy.
-O czym myślisz? – zapytałam.
-O Kalipso – powiedział bez zastanowienia, ale kiedy zrozumiał co powiedział, próbował się ratować – znaczy się o niczym i nikim.
-No okej – odwróciłam wzrok. Zastanawiałam się, co powinnam teraz zrobić. Leo opowiadał mi o Kalipso, tytance która mieszkała na Oggygi. Mówił, że był w niej zakochany, ale zapewniał, że to już przeszłość. Teraz nie byłam tego pewna. Byłam zakochana w synu Hefajstosa. A może tylko zauroczona? Sama nie wiem. Potrząsnęłam głową, odsuwając od siebie te myśli. Siedziałam tak wpatrzona w dal. Nie czułam upływu czasu. Nagle ktoś trącił mnie w ramię. Oprzytomniałam i spojrzałam na syna Apolla.
-Już wylądowaliśmy – oznajmił. Skinęłam tylko głową. Chłopak wstał i zrobił miejsce dla mnie. Prześlizgnęłam się między siedzeniami i stanęłam przed Dylanem. Rozejrzałam się za Leonem. Wypatrzyłam go gdzieś w tłumie obok wyjścia. Czemu mnie zostawił?
-Ej ruszcie się tam – krzyknął ktoś za mną i prawie upadłam. Jakiś facet popchnął mojego dawnego przyjaciela, który poleciał na mnie. Na szczęście szybko złapał równowagę i przytrzymał mnie. Popatrzył na mnie przepraszającym wzrokiem i poszliśmy przed siebie. Kiedy odebraliśmy bagaże złapaliśmy taksówkę i ruszyliśmy do centrum miasta, bo Percy stwierdził, że atrybutu raczej nie będzie przy wejściu do Hadesu. Wszyscy się zgodziliśmy. Kiedy byliśmy w mieście słońce mocno grzało. Zaczęliśmy poszukiwania.
pozdrawiam